Wychodzę z garażu. Spodnie szeleszczą w rytm moich kroków. Próbuję założyć rękawiczki pilnując, żeby nie wystawał żaden skrawek ciała. Zastawiam się jakim cudem mam się tam zmieścić.
Przede mną stoi zapakowany motocykl: Kufry, karimaty, śpiwory. Nie widać spod pakunków tej malutkiej części siedzenia, na której mam się zmieścić. Mąż ponagla ruchem głowy. Jeszcze tylko ostatnie zdjęcie i niezgrabnie pakuję się za męża. Ruszamy. Kierunek: Nordkapp, Norwegia.
Przed nami, długi, długi przelot. Musimy dotrzeć do Danii- tam nocleg - i następnego dnia dojazd do ..., skąd mamy prom. Z niepokojem obserwuje worki na śmieci, w które opakowane są nasze śpiwory. Prognozy pogody mówiły o froncie, który będziemy przecinać. Worki okazały się za słabe jak na jazdę po autostradzie - powoli zaczynały przypominać strzępy. Katastrofa przyszła w... Z nieba lunęły potoki deszczu. Byliśmy w środku miasta, był spory ruch - żadnej możliwości zjechania gdzieś na bok. Starałam się rękoma zasłaniać fragmenty nie chronione podartymi workami - ale nędznie to wyglądało. Oczyma duszy widziałam nasze śpiwory ociekające wodą. Wreszcie udało się skręcić na jakąś stację benzynową. Tam chyba miałam mały kryzys. Byłam zmarznięta, głodna, lało a nasze śpiwory najprawdopodobniej były mokre. Kryzys został rozładowany po krótkiej wymianie zdań, zapakowaniu śpiworów w nowe reklamówki (służyły nam do końca wyjazdu. No - przydała się jeszcze nieśmiertelna szara taśma do wzmocnienia konstrukcji) i zjedzeniu batonika. Ruszyliśmy dalej.
Koło pierwszej w nocy, po małym błądzeniu, znaleźliśmy camping. O takiej porze był zamknięty na głucho.
Tibor poszedł szukać kogoś,kto o tej porze by jeszcze nie spał. Trafił na Norwega, lekko podciętego. Za jego namową ominęliśmy boczkiem zamknięty szlaban, pokazał nam miejsce, gdzie można było rozbić namiot i zaplecze sanitarne. Na wieść, że zamierzamy następne dwa tygodnie spędzić w jego ojczyźnie, a w dodatku dotrzeć tak daleko na północ oświadczył: "Zwariowaliście? Tam jest zimno i drogo! Zbankrutujecie!"